Zacznę może od tego, że na moim biurku stoi pięć kubków.
W jednym jest woda P, który pojechał do domu rano. W drugim herbata M, która właśnie wyszła i liczę na to, że przed północą szczęśliwie dojedzie do Torunia mimo wichur i nawałnic. Trzeci kubek jest mój, też po herbacie. W czwartym była woda, ale w przypływie Wszechogarniającej Twórczej Iskry zabrudziłam go tuszem i farbkami. W piątym nadal jest woda, chyba moja. Skoro stoi tu dłużej, niż od godziny, z pewnością kot już się nią częstował, więc właściwie można założyć, że to woda kota.
Do niedawna byłam przekonana, że prokrastynacja jest mi obca, a przynajmniej z natury nie potrafię się poszczycić mianem marnowacza czasu. Od kiedy chodzę do regularnej pracy, większość energii zostawiam jednak w biurze. Po czasach studenckich, kiedy wszystko było możliwe, na ulicy leżały okazje, a doba składała się z 489 godzin, jest mi jakoś tak… Nieswojo. Nagle potrafię wykorzystać jedynie określoną ilość czasu. Muszę go szczędzić i wydzielać, a w dodatku – nie potrafię opanować manii układania spraw według priorytetów. Co jakiś czas jeszcze posiedzę nad projektami albo z przyjaciółmi do drugiej czy trzeciej w nocy, lecz naprawdę coraz rzadziej jest to regułą.
Dlatego właśnie na maile wysłane w zeszłym tygodniu można się spodziewać odpowiedzi w przyszłym. Listy do wysłania pocztą tradycyjną nosiłam całe półtorej tygodnia w torebce, bo mi nigdy nie było po drodze na pocztę (mijam co najmniej dwie poczty dwa razy dziennie, kiedy jadę rowerem do pracy).
I co jakiś czas tylko ze zdziwieniem zbieram te pięć kubków z biurka, zastanawiając się, kiedy one się tam pojawiły. Jestem pewna, że przychodzą same, kiedy nie patrzę.
Rożku, Rożku, ktoś Cię wrzucił na kwejka! 🙂
To dopiero początek, jak widzę 🙂