Ubiór sposobem indywidualnej ekspresji?
Miałam krótką przygodę z ubraniowym minimalizmem, zapoczątkowaną przez artykuł w Wysokich Obcasach. Przeczytałam o kobiecie, która przez cały rok chodziła w jednej sukience (jednym fasonie, bo oczywiście miała ich kilka, żeby jednak co jakiś czas je prać). Zajrzyjcie sami, to inspirujące: http://www.theuniformproject.com/
Przy kolejnej z 4532435 przeprowadzek postanowiłam, że nie kupię sobie żadnego ubrania tak długo, jak wytrzymam. Tamten epizod miał nauczyć mnie bardziej niegromadzenia, niż oszczędności. Zdarzyło mi się oczywiście od powziętej reguły odstąpić. Udało się jednak przez 5 czy 6 miesięcy nie wydać na ubrania więcej, niż 50zł i w dodatku pozbyć się z szafy zalegających stert ciuchów. Od tamtego czasu kocham minimalizm miłością platoniczną – wiem, że mimo moich starań nigdy nie będziemy razem…
A teraz nic mi się nie podoba na wieszakach w galeriach handlowych. Jestem wybredna jak perski kot w sklepie mięsnym, bo tylko najpiękniejsze albo ulubione rzeczy przyprawiają mnie o jakiś dreszcz ekscytacji. Nawet, jeśli przyprawiają, zadaję sobie dwa podstawowe pytania: czy już coś takiego mam? czy naprawdę potrzebuję tego dzisiaj? Zdarza się, że coś mi się podoba, ale w ogóle nie towarzyszy temu chęć kupienia.
Może dobrze mieć najpierw pełną szafę, żeby w końcu z tej góry koloru i szaleństwa zostawić to, co jest naj…
Miłość platoniczna niezmiennie i chyba już na zawsze kojarzyć mi się będzie z Rudą.
I ja z kolei nie znam pojęcia pełnej szafy – nie dość, że jest wiele fasonów które chciałabym mieć, ale nie ma na mnie rozmiarów, to żadne ciuchy nie są dla mnie takie same.. no i nigdy nie jest za dużo [ciuchów, butów, kolczyków]